Wyprawa na Mount Everest niczym wczasy w Egipcie? Płacisz i jedziesz [INTERAKTYWNA MAPA]

Czytaj dalej
Fot. Michał Wroński
Michał Wroński

Wyprawa na Mount Everest niczym wczasy w Egipcie? Płacisz i jedziesz [INTERAKTYWNA MAPA]

Michał Wroński

Śmierć trzech Polaków na Elbrusie przeraża, ale nie odstraszy śmiałków marzących o zdobyciu najwyższego szczytu Kaukazu. Bo też taki wyczyn nie jest już przywilejem wąskiej grupy alpinistów. Dziś w wysokie góry może jechać każdy. O ile tylko ma ochotę i pieniądze.

Za wejście na Elbrus - najwyższy szczyt Europy - trzeba wydać około czterech tysięcy złotych. Ta cena nie obejmuje biletu lotniczego, więc do wydatków należy jeszcze dopisać od kilkuset do tysiąca złotych za przelot. Tańsze bilety są do Gruzji (odpada także konieczność zabiegania o wizę), więc zamiast Elbrusa wiele osób wybiera położony także na Kaukazie Kazbek. Co prawda nie jest aż tak wysoki, lecz jego wierzchołek przekracza magiczną barierę pięciu tysięcy metrów nad poziomem morza, więc wejście może już budzić respekt. Cena? Od ok. 3600 do 4200 złotych. Zagrożenia? Podobnie jak na Elbrusie: choroba wysokościowa, nagłe załamania pogody, szczeliny, lawiny, odmrożenia, oparzenia... Katalog jest długi. Mniej więcej podobny "pakiet" niebezpieczeństw (choć o większym natężeniu) czeka wybierających się na Mount Everest. Dłuższa jest tylko lista potrzebnego sprzętu i znacznie więcej trzeba za taką przyjemność zapłacić: ot, skromne 45 - 100 tysięcy złotych i już można próbować postawić nogę na dachu świata. Kogo nie stać na tak duży wydatek, a mimo wszystko chciałby poczuć się jak prawdziwy zdobywca ośmiotysięczników, ten może się wybrać na Cho Oyu, uważany za najłatwiejszy ze szczytów tworzących Koronę Himalajów. Wystarczy tylko, że wysupła jakieś 24 - 26 tysiące złotych.

A może coś poza granicami Starego Świata? Prosimy bardzo, "wujek google" szybko pomoże znaleźć coś odpowiedniego: andyjska Aconcaqua (wysokość - 6962 m. n.p.m., cena ok. 11 - 12 tys. zł plus bilet), położony na Alasce Mc Kinley (wysokość - 6134 m. n.p.m., cena - ok. 14 tys. zł), czy Piramida Carstensza - najwyższy szczyt (wysokość - niemal 4900 m. n.p.m. cena ok. 45 tys. zł). Najdroższa jest wyprawa na znajdujący się na Antarktydzie wierzchołek Mount Winson (4897 m. n.p.m). Kto chciałby dopisać ów szczyt do swej kolekcji musi być gotowy na wydatek rzędu 150 tysięcy złotych.

Aby nie było wątpliwości. Te oferty nie są skierowane do tych, którym marzy się pisanie historii alpinizmu i kontynuacja tego, co przed laty zapoczątkowali Jerzy Kukuczka, Wanda Rutkiewicz, Krzysztof Wielicki, Wojciech Kurtyka, czy Artur Hajzer. To nie ma nic wspólnego z eksploracją. To usługa turystyczna, którą można sobie kupić prawie jak wczasy w Egipcie lub w Grecji (prawie, bo jednak różnica jakościowa jest spora). W pakiecie z przewodnikiem, sprzętem, wyżywieniem, czy tlenem (w przypadku najwyższych szczytów). Często też w pakiecie z "klasycznym" programem turystycznym, czyli zwiedzaniem zabytkowych miast, czy kilkoma dniami odpoczynku nad morzem. To propozycja dla tych, którzy chcieliby posmakować wysokich gór, ale raczej podążając wydeptanymi ścieżkami, aniżeli wytyczając własne. Tu nie chodzi o żaden wielki sportowy wyczyn. W kategoriach sportowych każda z tych zorganizowanych przez profesjonalne agencje wypraw to zwykła łatwizna. Tyle, że na tych wysokościach mówienie o łatwiźnie zawsze jest sporym nadużyciem.

- Elbrus jest łatwą górą - zaczyna odpowiedź na nasze pytanie o panujące tam warunki Ryszard Pawłowski, znakomity himalaista, zdobywca 10 ośmiotysięczników, a obecnie właściciel agencji organizującej wyprawy w góry całego świata.

- Pod warunkiem jednak, że akurat panują na niej dobre warunki, czyli nie wieje, nie ma zadymki i szczyt nie jest zalodzony - dopowiada Pawłowski, który za kilka dni wybiera się z kolejną grupa właśnie na Elbrus. Ilu już tam ludzi wprowadził?

- Na szczycie byłem ponad 30 razy, za każdym razem było ze mną od 5 do 15 klientów, czyli wychodzi na to, że w sumie wprowadziłem dużo ponad setkę osób - liczy katowicki himalaista. Jak dodaje zawsze przed wyprawą pyta zgłaszających się chętnych o ich dotychczasowe doświadczenia. To samo robią zresztą także właściciele innych tego typu agencji. Im wyżej, tym sito jest gęstsze - w przypadku wypraw na ośmiotysięczniki niektóre agencje stanowczo domagają się wykazania wejściami na siedmiotysięczniki. Bywa, że chętni odsyłani są z kwitkiem.

- Nieraz było tak, że odmawiałam ludziom, którzy chcieli ze mną jechać, bo po prostu nie byli przygotowani do takiego wyjazdu. Mówiłam im: może jeszcze nie w tym roku, może lepiej najpierw pochodzić zimą w Tatrach. Lepiej podjąć taką decyzję od razu niż potem zatrzymać klienta w obozie, bo okaże się, że człowiek potyka się o swoje własne raki. Zresztą tacy ludzie, nieraz po jakimś czasie wracają do mnie i wchodzą na ten wymarzony szczyt - opowiada Ola Dzik, katowiczanka uważana za jedną z najlepiej rokujących alpinistek młodego pokolenia, a zarazem właścicielka agencji wyprawowej BluEmu.

Doświadczeni przewodnicy zwiększają bezpieczeństwo prowadzonej przez siebie grupy, ale ich obecność nie stanowi gwarancji, że wszystko pójdzie zgodnie z planem. W umowach, jakie podpisuje się z organizatorami tego typu wyjazdów można znaleźć szokujące dla przeciętnego turysty zapisy mówiące wprost o tym, że mimo zapewnienia klientowi jak najlepszej pomocy i zachowania wymogów bezpieczeństwa w trakcie wyprawy może dojść do wypadku, którego skutkiem może być jego trwałe kalectwo lub nawet śmierć. Można oczywiście wieszać psy, kpić lub kręcić z niedowierzaniem głową zastanawiając się nad motywacją ludzi, którzy często harują cały rok w korporacjach, a potem płacą niemałe pieniądze, by koniec końców marznąć w targanym wiatrem namiocie, cierpieć od choroby wysokościowej i wymiotować gdzieś w śnieżnej zaspie. Niczego to jednak nie zmieni.

- Nikomu nie zabronimy wyjazdu w góry - podsumowuje Ryszard Pawłowski.

A że są możliwości logistyczne, są chętni i są ci, którzy im mogą realizację tych marzeń ułatwić, więc biznes będzie się kręcił. Kto widział zdjęcia kolejki (tak, to nie pomyłka) ustawionej na podejściu na Mount Everest ten wie o czym mowa. Już dzisiaj okolice niektórych ośmiotysięczników zostały tak dalece opanowane przez komercyjne agencje, że marzący o sportowych wyczynach himalaiści praktycznie się tam nie pojawiają. A jeśli to czynią, to bynajmniej nie są tam mile widzianymi gośćmi.

Nie wszyscy jednak z tych, którzy marzą o wysokich górach mają pieniądze, by te marzenia realizować za pośrednictwem wyspecjalizowanych agencji. I wcale ich to nie zraża. Wszak pieniądze to nie wszystko. Liczy się pomysł, determinacja i ułańska fantazja. Ta ostatnia czasami niestety przechodzi w głupotę - do legendy przeszła zamieszczona na jednym z podróżniczych blogów relacja z wejścia na Kazbek "bez kasków, bez rękawiczek i w krótkich spodenkach" (za pocieszające można jedynie uznać fakt, że większość z komentujących ten wyczyn internautów nie zostawiła na zdobywcach suchej nitki). Niechęć do chodzenia na "smyczy" przewodnika idzie w parze z chęcią zaoszczędzenia sobie np. kilkuset euro, których przecież nigdy nie jest w nadmiarze. Kwitnie zatem swoista "partyzantka", podpinanie się pod zorganizowane grupy. Internetowe fora pełne są ogłoszeń, których autorzy poszukują kompanów na wysokogórskie wyprawy lub dopytują o praktyczne informacje. Gdzie można przenocować? Jaki sprzęt jest potrzebny do wejścia? Kiedy jest najlepsza pogoda? Jakie temperatury wówczas panują? W przypadku Himalajów tego zjawiska jeszcze aż tak nie widać, ale już w przypadku niższych gór, tych mających po pięć - sześć tysięcy metrów n.p.m. chętnych do samodzielnych wejść jest mnóstwo. Dotyczy to zwłaszcza czterech położonych stosunkowo blisko Europy pięciotysięczników: wspomnianych już Elbrusa (Rosja) i Kazbeku (Gruzja), położonego na granicy turecko-armeńskiej Araratu oraz leżącego w Iranie Demawendu. O ile te dwa ostatnie nie przysparzają zbyt wielkich kłopotów, to oba kaukaskie szczyty mają już sporo na sumieniu. Dwa lata temu na zboczach Kazbeku zginęło trzech krakowskich studentów - po zdobyciu szczytu nie udało im się bezpiecznie zejść do obozu. Kilkanaście dni temu na tej samej górze zaginęła 38-letnia Polka. Mimo kilkudniowej, prowadzonej z wykorzystaniem śmigłowca akcji ratunkowej nie udało się jej odnaleźć. Prawdopodobnie wpadła do lodowej szczeliny.

Michał Wroński

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.