Co łączy film „Everest” z największą tragedią polskiego himalaizmu?

Czytaj dalej
Michał Wroński

Co łączy film „Everest” z największą tragedią polskiego himalaizmu?

Michał Wroński

Za sprawą kinowej superprodukcji „Everest” widzowie poznali Roba Halla. Ten nowozelandzki himalaista i przewodnik był jedną z ofiar tragicznych wypadków, jakie w 1996 r. pochłonęły życie ośmiu osób. Na krótko przed śmiercią Hall pożegnał się przez telefon satelitarny ze swą ciężarną żoną. Przejmująca scena w filmie. Siedem lat wcześniej Rob Hall brał udział w jednej z najgłośniejszych akcji ratunkowych w dziejach himalaizmu. Też rozgrywała się pod Mount Everestem. Główną rolę odegrali Polacy. Zachowało się po niej zdjęcie.

W maju 1989 roku, podobnie jak w maju 1996 tragedię poprzedził sukces. 24 maja na wierzchołku najwyższej góry świata stanął debiutujący na himalajskich wyprawach Andrzej Marciniak i Eugeniusz Chrobak, jeden z najbardziej doświadczonych polskich himalaistów. Naprzeciw schodzącym w dół zdobywcom wyszła czwórka kolegów: Mirosław „Falco” Dąsal, Andrzej „Zyga” Heinrich, Mirosław Gardzielewski i Wacław Otręba. Cała grupa spotkała się w obozie I, w rejonie przełęczy Lho La (nieco ponad 6000 m. n.p.m.). Do bazy było już niedaleko, pozostawało jeszcze tylko przejść grań Khumbutse i można już by było rozpoczynać zejście. Tyle, że wcześniej nastąpiło załamanie pogody. Nadciągnął monsun, a wraz z nich obfite opady śniegu. To właśnie one doprowadziły do tragedii. 27 maja podczas podchodzenia na Khumbutse cały polski zespół zmiotła lawina – przeżyli ją tylko Marciniak i ciężko ranny Chrobak. Ten drugi zmarł jednak kilka godzin później. Andrzej Marciniak został sam na śnieżnym pustkowiu. I nie miał co liczyć na to, że ktoś z bazy wyjdzie do niego z pomocą. Zalegające po ostatnich opadach masy śniegu sprawiały, że zespół ratunkowy mógł sam podzielić los tych, którzy zginęli.

Jeśli Marciniak miał przeżyć, trzeba było do niego dotrzeć w inny sposób. Tylko jak? I kto miał się tym zająć? Janusz Majer, kierownik wyprawy na Everest wiedział, że w Katmandu przebywa Artur Hajzer. Niespełna 27-letni alpinista balował (jak sam to później określał) w stolicy Nepalu po nieudanej próbie pokonania południowej ściany Lhotse. Wiadomość o tragedii zastała go w środku nocy z 27 na 28 maja. Rozpoczęła się dramatyczna walka z czasem. I burza pomysłów. Pierwszy, najbardziej oczywisty, zakładał, że w rejon przełęczy Lho La trzeba wysłać śmigłowiec, który zabierze na pokład Polaka. Szybko jednak okazało się, iż maszyny zdolnej do takiej misji w Nepalu nie ma (później okazało się, że jednak była), a i sami Nepalczycy nie palą się do takiej wyprawy ze względu na zbyt duże ryzyko (kto oglądał film „Everest” wie dlaczego). Gotowość podjęcia się takiej misji zgłosił pewien amerykański milioner, który dysponował odpowiednim śmigłowcem, ale pojawił się drobny problem – jak sprawić, aby jego znajdująca się w USA maszyna szybko dotarła w Himalaje? Niewykonalne. Podobnie zresztą jak jeszcze inny pomysł, który zakładał, by z przelatującego nisko nad Lho La samolotu wyskoczył (!) alpinista, mający za zadanie odnaleźć i asekurować w zejściu Marciniaka.

Wreszcie wymyślono, że zamiast desantu z powietrza trzeba spróbować dotrzeć na miejscu po ziemi, tyle że z drugiej strony przełęczy – z Chin (a konkretnie z Tybetu). Dojście z tamtej strony nie było trudne technicznie. Nie było też zagrożone lawinami. Tyle, że trzeba było zdobyć zgodę Chińczyków na taką operację. Negocjacje z chińskimi władzami na temat działalności w Himalajach to zawsze był wyższy poziom dyplomacji, a tu na dodatek okoliczności nie sprzyjały. W Polsce zaledwie kilka tygodni wcześniej zakończyły się rozmowy okrągłego stołu, lada dzień miały odbyć się pierwsze wolne wybory. Gorąco było także w Chinach, gdzie wkrótce miało dojść do masakry na pekińskim placu Tiananmen.

W ciągu tych kilka majowych dni Hajzer odrobił przyśpieszony kurs dyplomacji. Uruchomił swoich znajomych, a ci z kolei swoich znajomych i znajomych swoich znajomych. Z pomocą pośpieszył Reinhold Messner. Naciskano za pośrednictwem ambasady Włoch, dyplomatów rosyjskich i amerykańskich. Wreszcie 30 maja Chińczycy dali „zielone światło”, by zespół ratunkowy przekroczył granicę nepalsko – chińską i podjechał w rejon lodowca Rungbuk, skąd można było bezpiecznie podejść na Lho La.

Pozostawało tylko skompletować ekipę, która miała pojechać po Marciniaka. Na ochotnika zgłosiło się dwóch młodych Nowozelandczyków – jeden nazywał się Gary Ball, a drugi... właśnie, tym drugim był nie kto inny jak Rob Hall. Skład drużyny uzupełniało kilku Szerpów. 30 maja cała grupa wyruszyła ciężarówką w trwającą 36 godzin podróż na chińską stronę masywu. Mijała właśnie czwarta doba od wypadku. Osamotniony Marciniak powoli już tracił nadzieję na ratunek. Wcześniej praktycznie stracił wzrok za sprawą śnieżnej ślepoty, a jedyny kontakt ze światem zapewniało mu słabnące radio, za pomocą którego kontaktował się z Januszem Majerem. Od niego dowiedział się, że jeszcze nie wszystko stracone.

- Powiadomiono mnie wtedy, że od strony chińskiej podąża mi na ratunek ekipa... Artura Hajzera. "wypełniło mi to kilka godzin, podczas których nie musiałem siedzieć bezczynnie i tylko wsłuchiwać się w swój oddech, w wiatr, w bicie serca i czekać, czekać..." - relacjonował w późniejszych wspomnieniach Marciniak (zebrane przez Andrzeja Marcisza trafiły do książki Mirosława "Falco" Dąsala "Każdemu jego Everest"). I kiedy już wydawało się, że Marciniak stanie się szóstą ofiarą tragedii pod Everestem, przy namiocie pojawił się Hajzer, Hall i Ball. Kilkadziesiąt godzin później, 2 czerwca, cudem ocalony Marciniak pojawił się przed hotelem w Katmandu.

- Podszedłem do Agnieszki (dziewczyny Marciniaka - przyp. red. )- masz go - bierz - tu jest - cały i zdrowy - opisywał później ten moment Hajzer, który za ten wyczyn został odznaczony przez Polski Komitet Olimpijski nagrodą Fair Play.

Pamiątką tamtych wydarzeń jest jedno z najbardziej znanych w polskim himalaizmie zdjęć – przedstawia ono stojących obok siebie: Artura Hajzera, Roba Halla, Gary'ego Balla i ocalonego Andrzeja Marciniaka.

Los dopisał tej fotografii tragiczny epilog – żaden z upamiętnionych na niej alpinistów dziś już nie żyje. Wszystkich zabrały góry. Jako pierwszy odszedł Gary Ball, który w 1993 roku zmarł w trakcie wyprawy na Dhaulagiri. Trzy lata później, schodząc z Mt. Everestu, zginął jego przyjaciel – Rob Hall. Cudem ocalony Marciniak unikał później wypraw w góry wysokie (zrobił wyjątek, by zdobyć Annapurnę), ale to nie uchroniło go od górskiej śmierci. Trafiony skalnym blokiem zginął podczas wspinaczki w słowackich Tatrach w sierpniu 2009 roku. Jako ostatni z tej czwórki z gór nie wrócił Artur Hajzer – 7 lipca odpadł od ściany na zboczach Gasherbrumu I w Karakorum.

Michał Wroński

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.